„To moje życie. (...) Jestem z niego zadowolona i chyba niczego nie muszę się wstydzić” – wyznaje Karolina Witek. Złożyć taką deklarację przeżywszy 70 lat - niech mi wybaczy Autorka, ale wszak nie skrywa wieku w swej opowieści - ilu osobom dane? Ilu z jej rówieśnych, mając za sobą wydeptanych tyle nieprostych dróg, może tak powiedzieć? A może to zdanie mogłoby mieć i wersję inną: Jestem z życia zadowolona, bo chyba niczego nie muszę się wstydzić.

Naturalnie, powie ktoś, poznawszy fakty zawarte w tych zapiskach, łatwo być zadowoloną z życia, jak się przez półwiecze niemal przeżywało piękną miłość, jak się jest kobietą spełnioną rodzinnie i zawodowo, jak się osiągnęło sukces finansowy, który przełożył się na towarzyski prestiż, ludzki szacunek, i gdy można – dzięki temu - nadal wytyczać sobie dalsze cele.
Tyle że – ta opowieść dowodem – piękna miłość nie wzięła się znikąd, a ze stałej o nią dbałości, spełnienie rodzinne, choćby macierzyństwo, nie zawsze przychodziło lekko, a zawodowa i finansowa hossa było wynikiem mozolnej, nieraz ponad siły pracy, trafnych decyzji, zaradności. I cierpliwego pokonywania barier; ancien regime nie tolerował wszak kułaków, którzy nabyli 19 hektarów majątku w Modlniczce, a potem bynajmniej nie ułatwiał życia tzw. prywatnej inicjatywie. A i los zrobił swoje zsyłając pożar...
Wspomnienia Karoliny Witek to zarazem opowieść o weteranach zmagań o polski kapitalizm, pokazująca, jak można było i niegdyś - mimo wszystko i na przekór - pracować na swoim, by już w nowych realiach włączyć w rodzinny biznes kolejne pokolenie.
Właśnie opowieści z lat minionych wydają się być najwartościowsze, zwłaszcza że ukazują ów jednostkowy los rodziny na szerszym tle zmieniających się realiów - z polityką, ale i obyczajami w tle. Przywołują czas, który już bezpowrotnie odszedł jak ów skuter marki Lambretta, którym Karolina i Franciszek mknęli do pałacu ślubów, i jak niesławnej pamięci domiary, będące orężem władzy, co szermując hasłami o masach tępiła jednostkę.
Jest ta opowieść również interesująca sagą rodzinną, zanurzoną w początkach XX wieku, a zatem ukazującą życie kolejnych generacji rodziny Autorki.
Historia rodziny Witków i jej imperium w podkrakowskiej Modlniczce jakże ociepla wizerunek rodzimego biznesu; oto silna biznes woman, mająca swe wizje i konsekwentnie realizująca nowe cele, a zarazem kobieta pełna wrażliwości, czego daje dowód przywracając godny wymiar słowu filantrop. To niejako przeniesienie w obecne realia idei „Bratniaka”, jakie wyniósł studiując w jakże szczególnym początku lat 50. ukochany mąż Franciszek.
Ofiarowuje nam zatem Karolina Witek z lekka staroświecką w sposobie narracji opowieść o prekursorach wolnego rynku w Polsce; o tym, jak rodziła się po II Apokalipsie tak źle widziana przez władze prywatna inicjatywa, jak mimo wszystko przetrwała do 1989 roku, by rozkwitnąć w realiach nowej Polski. Ale przede wszystkim jest to przejmująca historia wielkiej miłości dwojga ludzi. Miłości do siebie – wpisanej tak harmonijnie w rodzinną tradycję, do świata – objeżdżanego w ramach wspólnej pasji, do innych – co zaowocowało tak szlachetną działalnością charytatywną. To wreszcie hołd Autorki dla rodziny, a zwłaszcza ukochanego, nieżyjącego już męża Franciszka, jak i dla życia w jego wszelkich przejawach, czego potwierdzeniem również działalność artystyczna w kawiarni „Caroline”.
„Sporo mam jeszcze do zrobienia. Nie lubię tracić czasu” – zapowiada w ostatnich zdaniach książki Karolina Witek. I pewnie zrobi wiele, mając wsparcie rodziny i grona sprawdzonych współpracowników. A przede wszystkim czerpiąc ze swej niezłomnej natury i afirmacji życia, która kazała (może z pomocą owego anioła stróża, o którym wspomina.,..) owdowiałej Autorce znaleźć nowego towarzysza życia.
Życia, z którego ten interesujący zapis polecam uwadze każdego - a zwłaszcza tych, którzy nad literacką fikcję przedkładają literaturę faktu.